– Wolę pójść do więzienia i jednak przeżyć, a nie skończyć jak mielonka z mięsa armatniego – mówi mi Sasza*, z którym znamy się półtora roku, a który kilka tygodni temu zdecydował się na „sezecze”, czyli samodzielne opuszczenie jednostki. W armii jest od końca lutego 2022 r. Ale odkąd zmieniono przepisy o demobilizacji, nie tylko on myślał o ucieczce z armii. I paradoksalnie, nawet, gdy go złapią, nie pójdzie do więzienia.
Dezercja, czyli „sezecze”
Sasza ma nieco ponad 30 lat i dwie córki w podstawówce. Całe życie ciężko pracował na utrzymanie rodziny, ale gdy 24 lutego 2022 roku Rosja napadła Ukrainę, natychmiast poszedł do wojenkomatu (punktu mobilizacyjnego) zgłosić się na ochotnika, choć o wojowaniu nie miał zielonego pojęcia (znacznie lepiej znał się na budowlance). To jeden z większych „walczaków” jakich znam. „Zerówki” na jakich pracował były jednymi z najcięższych, jakie można sobie wyobrazić. Nigdy nie miał z tym problemu, chodził „na robotę” bez marudzenia, wykręcania się od niej czy nawet narzekania na rzadkie przepustki. Wszystko zmieniło się kilka miesięcy temu. Najpierw, gdy ukraińska władza przy okazji nowej ustawy o mobilizacji zlikwidowała przepisy o możliwości demobilizacji po trzech latach służby, potem, gdy trafił na terytorium wroga podczas operacji kurskiej.
– Nigdy się nie skarżyłem. Nigdy. Kasa zawsze się zgadzała, mogliśmy w końcu wyremontować mieszkanie. Oczywiście, że tęskniłem za rodziną, ale wiedziałem, że muszę robić swoje, że to mój obowiązek nie tylko względem kraju, ale przede wszystkim względem moich bliskich – mówi Sasza. – Tyle tylko, że gdy szedłem do armii, znałem potencjalne warunki wyjścia z niej, jeśli oczywiście przeżyję, a więc możliwość demobilizacji po trzech latach. Teraz tę możliwość wyjścia nam odebrano i jesteśmy jak w więzieniu, a nawet gorzej, bo z niego po odsiedzeniu wyroku jednak wyjdziesz. A z armii wyjdziesz albo jako 200 (zabity – red.), albo ciężki 300 (ciężko ranny – red.), niezdolny do walki – tłumaczy. U niego jednak czarę goryczy przelała walka na terytorium wroga.
– Kazali się nam zebrać i powiedzieli, że jedziemy na inne pozycje. Dopiero po dobie okazało się, że wchodzimy do obwodu kurskiego, w kierunku Sudży. To było wszystko na wariackich papierach – opowiada Sasza. Po tygodniu ich jednostka, która doznała znaczących strat, została zawrócona do bazy. Ale gdy zarządzono kolejny wyjazd i już jasno powiedziano, że znowu do obwodu kurskiego, w Saszy coś pękło. – Popatrzyłem na zdjęcia córek i coś wewnątrz mi mówiło, że ich więcej nie zobaczę, że stamtąd nie wrócę, bo to zupełnie inna walka niż po naszej stronie – mówi mi Sasza.
– A do tego przecież to złamanie prawa, obrona terytorialna nie ma prawa walczyć poza granicami Ukrainy – irytuje się. A że jego brygada to właśnie TRO, jego nerwy są całkowicie zrozumiałe. Podobnie jak te na automatyczne przedłużenie służby po trzech latach.
Jego kolega Iwan* w „sezecze” poszedł jeszcze wcześniej, na początku 2024 roku. Nie wytrzymał, gdy koło niego, na jego oczach, na pozycjach zginął bliski przyjaciel. Iwan mówi, że miał przeczucie, że będzie tylko gorzej i twierdzi, że się nie pomylił. Decyzji nie żałuje. – Wiesz, na początku to trochę wstyd przed pobratymcami. No, bo jesteście razem od początku, na dobre i na złe, nawet bardziej, niż w małżeństwie, naprawdę. A ty nagle stajesz się czarną owcą, bo uciekasz, zostawiasz ich – opowiada. – Miałem trochę takie poczucie, momentami nawet myślałem, by wrócić, ale bliscy i rodzina przekonali mnie, że nie. Czy to rodzaj piętna? I tak, i nie, bo patrząc na to, co się teraz dzieje , chyba coraz mniej ludzi dziwi się chłopakom – dodaje.
Faktycznie, we wcześniejszych latach pełnoskalowej wojny „sezecze” było takim wydarzeniem, że w jednostce rozmawiało się o tym przez tydzień, dowódcy dzwonili do delikwenta przez wiele dni namawiając na powrót bez konsekwencji, tymczasem dziś to zjawisko stadne, a dowódcy nawet nie starają się przekonywać żołnierzy, by tego nie robili, bo po prostu nie mają żadnych argumentów.
Ukraińska prokuratura przedstawiła zresztą dane, które pokazują, jak zmasowanym zjawiskiem w 2024 roku stało się samowolne oddalenie z jednostki. I tak: podczas, gdy w 2022 r. odnotowano 6641 takich przypadków, to w 2023 roku było ich 17658, a w 2024 roku, który przecież jeszcze się nie skończył, to już 35307 sytuacji (dane obejmują okres styczeń – wrzesień).
Nie wszystkie „sezecze” traktowane są jako dezercja, ponieważ część żołnierzy, nawet po dłuższym czasie, wraca do wojska, bo czasem motywacją ich decyzji jest nie, jak u moich rozmówców, brak demobilizacji czy walka na terytorium wroga, ale zbyt rzadkie przepustki i koszmarne zmęczenie. A po odpoczynku część sprawę przemyśli i wraca, dlatego dane dotyczące twardej dezercji różnią się od liczb „sezecze” i odpowiednio było to 3442, 7883 i 18196 przypadków.
„Sezecze” już nie jest anonimowe
Ale nie wszyscy mówią o „sezecze” anonimowo, co opisał m.in. portal Suspilne.
To historia żołnierza 56. Brygady Zmechanizowanej z Mariupola. Serhij Hnezdiłow poszedł w „sezecze” 21 września i opowiedział publicznie swoją historię, a o podjęciu decyzji po pięciu latach służby od razu poinformował na swoim profilu na Facebooku. W ten sposób Hnezdiłow chciał zwrócić uwagę na niesprawiedliwość w jego kraju – nieudolna mobilizacja, uchylanci, korupcja, fikcyjne małżeństwa z inwalidkami – to tylko niektóre argumenty, jakie podnosi buntując się jednocześnie przeciwko brakowi demobilizacji.
– Moje stanowisko pozostaje niezmienione: spośród wszystkich Ukraińców należy utworzyć kolejkę mobilizacyjną, a wtedy demobilizacja stanie się rzeczywistością. Uzbrojonego i wyszkolonego narodu nie da się pokonać – podkreślił Hnezdiłow. 11 kwietnia 2024. Rada Najwyższa nowelizując ustawę o mobilizacji zlikwidowała przepisy dotyczące możliwości demobilizacji po trzech latach służby. Podniosła jednocześnie wypłaty żołnierzom znajdującym się w strefie działań bojowych w myśl zasady, że za pieniądze da się kupić wszystko. Ale tu deputowani, jak widać, mocno się pomylili.
Obecnie ukraińska władza, dostrzegając chyba powoli swoją porażkę i bezradność mobilizacyjną, próbuje ratować sytuację. Rada Najwyższa zapowiedziała nowe przepisy dotyczące demobilizacji. Najpierw na połowę jesieni (według Ukraińskiego liczenia roku, gdy jesień zaczyna się 1 września, termin minął), teraz na koniec roku, ale z informacji, które docierają na razie nieoficjalnie do opinii publicznej wynika, że wojsko nie zgadza się na wpisanie żadnych konkretnych terminów, „bo nie będzie komu walczyć” oraz tak naprawdę nie.
Dodatkowo zmieniono niedawno przepisy dotyczące „sezecze” – ten, kto dopuszcza się tego czynu po raz pierwszy, dostaje „drugą szansę” i unika postępowania karnego składając wniosek o powtórne przyjęcie do służby albo w jednostce macierzystej, albo w innej. To ma przekonać część żołnierzy do powrotu do wojska – efekty poznamy zapewne niebawem.
A o „sezecze” śpiewa się już w Ukrainie nawet piosenki, i to od kilku miesięcy, gdy ten smutny trend nie był jeszcze tak popularny.
Jeśli jednak władza ukraińska nie zajmie się tematem kompleksowego rozwiązania problemu mobilizacji i demobilizacji, coraz bardziej zmęczeni niemal trzyletnią walką żołnierze będą na przepustkach oglądać bawiących się świetnie w klubach we Lwowie czy Kijowie uchylantów, których nikt nie niepokoi, to w pewnym momencie mleko może się wylać. A wtedy na jakiekolwiek zmiany będzie już za późno.
Zresztą pytanie, czy już nie jest. W tym miejscu warto przypomnieć sytuację z początku października dotyczącą 123. Brygady TRO, która miała osłaniać wyjście 72. Brygady z Wuhłedaru. 186. Batalion 123. Brygady praktycznie w całości odmówił wykonania rozkazu – część żołnierzy wróciła do macierzy, czyli obwodu mikołajowskiego, z którego jest ta jednostka, część została na Donbasie, ale odmówiła wyjazdu na wskazane pozycje uzasadniając, że nie jest mięsem armatnim. Po tym, co się tam wydarzyło, dowódca batalionu (tzw. kombat) Ihor Hryb popełnił samobójstwo.
*wszystkie imiona zostały zmienione ze względu na bezpieczeństwo rozmówców i pozostają do wiadomości Redakcji.