Ameryka wybiera 47. Prezydenta. Wraz z tym wyborem waży się przyszły układ sił na świecie. Choć kampania wyborcza w USA dotyczy głównie spraw wewnątrzamerykańskich takich jak aborcja, prawa kobiet, wysoka inflacja, przyszłe miejsca pracy, czy polityka imigracyjna, to bez wątpienia to czy zwycięży kandydatka Demokratów Kamala Harris, czy polityk i biznesmen reprezentujący Republikanów, będzie miało skutki nie tylko dla Europy, Polski, czy Ukrainy, ale spodziewać się należy także reperkusji w relacjach USA z krajami Bliskiego Wschodu oraz z Azją. Pytań o przyszłość jest bardzo dużo, ale pewne jest tylko jedno – pojutrze nic już nie będzie takie samo.
Kampania wyborcza a wybory w USA
Jeżeli w Polsce, czy w ogóle w Europie przyzwyczajeni jesteśmy do wysokiej temperatury publicznych, przedwyborczych dysput, obrzucania się oskarżeniami, wyciągania nieprzyjemnych faktów lub fake newsów wobec kontrkandydatów, to atmosfera przed głosowaniem w USA sięga zenitu. Tu niemal wszystkie chwyty są dozwolone. I walka tym razem, rzeczywiście idzie na topory.
Kontrkandydaci nie szczędzą sobie twardych epitetów. Kamala Harris i jej sztab nazywają Donalda Trumpa i jego ludzi faszystami oraz rasistami. Konwencję w Madison Square Garden, którą Republikanie zorganizowali na 10 dni przed głosowaniem, liberalne i wspierające Demokratów, amerykańskie media, w tym MSNBC, porównują do kongresu nazistów, jaki miał miejsce w tej samej nowojorskiej hali, tuż przed wybuchem II wojny światowej w 1939 roku.
– Gdyby Trump wygrał te wybory, to Ameryka nigdy już nie będzie taka sama. Nasza wolność, prawo do decydowania o sobie, wolność słowa, otwartość. Te wartości nie są Trumpowi znane. On chce wprowadzić w USA dyktaturę jednego człowieka. Już teraz zapowiada, że rozliczy się z każdym, kto stanął mu na drodze – mówi Heather, wykładowczyni jednego z nowojorskich uniwersytetów.
Jej obawy nie biorą się znikąd, bo Donald Trump otwarcie zapowiada takie kroki w wystąpieniach. Zemsta konserwatywnego kandydata może być gorzka np. dla ludzi, którzy za jego poprzedniej prezydentury odeszli z gabinetu lub próbowali doprowadzić do odwołania go ze stanowiska, zeznawali w sprawach sądowych przeciwko niemu lub po prostu nie pomogli w kampanii. – Te wypowiedzi są o tyle niepokojące, że pokazują styl Trumpa. Dla Amerykanów brzmi to jak zapowiedź ręcznego sterowania najważniejszymi decyzjami w kraju, a nawet sądownictwem. Nie tak działa demokracja – tłumaczy nasza rozmówczyni.
Kiedy z kolei słuchamy, co mówią wyborcy Republikanów, zdaje się, jakbyśmy przenieśli się do alternatywnej rzeczywistości. Zwolennicy Trumpa są przekonani, że to nikt inny jak właśnie Kamala Harris może być w przyszłości odpowiedzialna za rozpętanie III wojny światowej. – Byłem pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych od 80 lat, podczas którego kadencji USA nie rozpoczęły żadnego konfliktu na świecie, żadnej wojny – mówił Trump w Madison Square Garden. – Kiedy wybraliście mnie poprzednio, też wbijano wam do głów, że wybuchnie jakaś straszna wojna. I co? Nic takiego się nie wydarzyło – dodał.
Trump: 30 tysięcy fake newsów w cztery lata
Jego zwolennicy uważają, że Stany Zjednoczone powinny przestać angażować się w konflikty na świecie, a skupić się na polityce wewnętrznej USA, zabezpieczeniu własnych granic czy rozwiązaniu kwestii nielegalnych imigrantów, którzy zdaniem sztabu Trumpa są odpowiedzialni za wzrost przestępczości w Ameryce w ostatnich latach. Jako jeden z przykładów, Trump w Madison Square Garden wymienił gang Tren de Aragua, który rozrósł się do dużych rozmiarów w Ameryce Łacińskiej. Jego obecność odnotowano w Wenezueli, Peru, Chile, Kolumbii, Brazylii, Ekwadorze, Boliwii i na Kostaryce. Zdaniem Trumpa latynoscy przestępcy mają już swoją komórkę w Stanach Zjednoczonych i przejęli kontrolę nad całymi osiedlami mieszkalnymi w mieście Aurora w stanie Kolorado.
Tren de Aragua to gang wywodzący się ze wspomnianej wyżej Wenezueli. Mógł powstać około 2010 roku w więzieniu Tocoron. Zaczynał od pobierania haraczy wewnątrz zakładu karnego, ale gdy tylko przekroczył mury więzienne, podjął się podobnego, nielegalnego procederu wobec wenezuelskich firm. Jego ekspansja na innego kraje Ameryki Południowej zbiegła się w czasie z kryzysem ekonomicznym w Wenezueli, który zmusił około 8 milionów ludzi do emigracji za chlebem.
Gang, co nie ulega wątpliwości, istnieje i zarabia pieniądze wszelkimi sposobami. Zajmuje się morderstwami, porwaniami, praniem pieniędzy, zabójstwami na zlecenie, handlem ludźmi, narkotykami czy zmuszaniem do prostytucji. Ale czy rzeczywiście dzieje się to również na terenie USA?
Jeremy McDermott z InSight Crime, ośrodka analitycznego, zajmującego się przestępczością zorganizowaną w Ameryce Łacińskiej, w rozmowie z dziennikarzami The Guardian stwierdził, że dowodów na regularną działalność Tren de Aragua na amerykańskiej ziemi nie ma. Do rewelacji Trumpa odniosły się też (republikańskie) władze miasteczka Aurora w Kolorado, dementując informacje o zagrożeniu działalnością gangu.
Także wenezuelska dziennikarka Ronna Risquez, autorka książki o Tren de Aragua, twierdzi, że skala działań grupy w USA została wyolbrzymiona i użyta ze względu na interesy polityczne. Zdaniem McDermotta nawet w Ameryce Łacińskiej gang nie osiągnął wiele, poza zgrabnym PR. Jak wyjaśnia specjalista, chwytliwa i budząca strach nazwa jest często wykorzystywana przez małe, niesprzężone ze sobą grupy przestępcze, by uważano ich jak potężnych graczy. – W rzeczywistości wenezuelscy kryminaliści nie osiągnęli takiej pozycji, jak np. brazylijska organizacja przestępcza Primeiro Comando da Capital, czy meksykańskie kartele Sinaloa albo Jalisco – uważa McDermott.
Skąd więc potrzeba stworzenia legendy? Jednym z szeroko komentowanych pomysłów Donalda Trumpa jest jego plan związany z deportacją nielegalnych imigrantów, w tym kryminalistów, którzy przyjechali na amerykańską ziemię. Także w Madison Square Garden mogliśmy usłyszeć, że odpowiedzialna za to jest właśnie Kamala Harris, a na telebimach wyświetlano krótkie filmiki, na których różni ludzie nazywali kandydatkę Demokratów „morderczynią”.
Według niektórych wyliczeń, masowe deportacje mogą dotyczyć nawet pomiędzy 15 a 20 milionów ludzi. – To znów cały Trump i jego ksenofobia. Masowe, przymusowe deportacje? Już wcześniej za jego prezydentury bywało tak, że wyciągano ludzi z domów i siłą odsyłano do krajów pochodzenia. Tym razem Trump chciałby, że proces ten był przeprowadzony na ogromną skalę. Włącznie z dzieleniem rodzin – mówi dla PostPravda nasza rozmówczyni z jednej z nowojorskich szkół wyższych.
Projekt 2025 – czy to program Donalda Trumpa? Kandydat zaprzecza
Masowe deportacje nielegalnych imigrantów to jeden z punktów, które zapisano w tzw. Projekcie 2025. To skrajnie konserwatywny plan stworzony przez think-tank The Heritage Foundation w 2023 roku. Krytycy projektu twierdzą, że jego zapisy to de facto przeformatowanie całego, tradycyjnego systemu władzy w USA. Sugeruje, że jedną ze zmian byłoby skonsolidowanie władzy wykonawczej w rękach prezydenta, zakładając jednocześnie, że to właśnie Donald Trump będzie zwycięzcą nadchodzących wyborów. Dziesiątki tysięcy pracowników administracji cywilnej miałoby zostać wymienionych na ludzi lojalnych wobec kandydata Republikanów. Autorzy tłumaczą, że te zapisy będą próbą „odbiurokratyzowania USA”.
W ramach innych zmian, partyjna kontrola miałaby zostać wprowadzona między innymi w takich agencjach federalnych jak FBI, czy też Departament Sprawiedliwości, Handlu oraz Bezpieczeństwa Krajowego. Programy Departamentu Edukacji i większość reform, które przeprowadził Joe Biden, miałyby zostać zakończone. Miejsce otwartości religijnej czy światopoglądowej miałyby zająć wartości konserwatywne i chrześcijańskie.
Projekt 2025 zakłada między innymi wyeliminowanie pokrycia kosztów antykoncepcji awaryjnej, czyli tzw. tabletek dzień po. Wzywa ponadto do ogólnokrajowego ograniczenia prawa do aborcji jako formy opieki zdrowotnej dla kobiet, po szóstym tygodniu ciąży. Twarde prawo miałoby obowiązywać na terenie całych USA, bez względu na politykę lokalną. Bo teraz każdy stan ma możliwość samodecydowania o niektórych aspektach życia publicznego. To miałoby się za Trumpa zmienić, co niektórzy eksperci uznają za próbę wprowadzenia w Stanach Zjednoczonych autokracji.
Kolejnym ważnym aspektem w obecnych wyborach w USA są prawa mniejszości seksualnych. Zgodnie z Projektem 2025, prawne zabezpieczenia przed dyskryminacją ze względu na orientację seksualną i tożsamość płciową miałyby zostać zlikwidowane, co oznacza, że np. bycie gejem, transseksualistą czy lesbijką, mogłoby być w niektórych stanach penalizowane. Dodatkowo, postępowanie karne, jak proponuje konserwatywna strona amerykańskiej polityki, mogłoby być wszczęte wobec „rasizmu antybiałego”.
Nic więc zaskakującego, że na wiecu Donalda Trumpa pod Madison Square Garden mogliśmy spotkać ludzi o radykalnych, czasem wręcz rasistowskich poglądach. Obok mężczyzny, który z napisem „Heil Hitler 88” paradował po jednej z ulic Nowego Jorku, stał inny zwolennik Trumpa – w żydowskiej kipie i z flagą „Jews for Trump”. Próba wspólnej manifestacji poparcia kandydata Republikanów nie powiodła się, bo ten pierwszy wyśmiał prośbę drugiego. Widocznie oburzony tym odrzuceniem Żyd, schował swoją pierwotną flagę i wyciągnął inną, także popierającą Trumpa, ale już bez napisu „Jews for Trump”. Tego typu osobowości nie było wielu na wiecu w Nowym Jorku i można potraktować ich jako pewną hiperbolę poglądów Republikańskich konserwatystów, ale raczej nie jako reprezentację.
Tylko Trump. „Cena się nie liczy”
Większość osób czekających w kolejce do Madison Square Garden była wyważona i spokojna, ale po krótkiej rozmowie można było wywnioskować z jakim nastawieniem pójdą oni do wyborczych urn 5 listopada 2024 roku. – Kamala Harris jako wiceprezydent, zniszczyła amerykańską gospodarkę. Joe Biden wplątał USA w konflikty zbrojne, w których nie powinniśmy brać udziału. Nie chcemy by nasze pieniądze wspierały np. Ukrainę – mówił jeden z mężczyzn, w którego rękach powiewała duża, ciemnogranatowa flaga z napisem Trump 2024.
Z drugiej strony, podczas wystąpienia w Nowym Jorku Trump podkreślił, że gdyby on był prezydentem USA 24 lutego 2022 roku, to do napaści Rosji na Ukrainę nigdy by nie doszło. Stwierdził dodatkowo, że to nikt inny, jak właśnie administracja Joe Bidena pomogła Kremlowi rozwinąć skrzydła, dając zielone światło na budowę gazociągu Nord Stream 2. – Ja bym nigdy na to nie pozwolił – powiedział Trump, wyraźnie grając w obu tych wypowiedziach na obywateli amerykańskich, wschodnioeuropejskiego pochodzenia, jakich wielu jest np. w Filadelfi, w Nowym Jorku, czy w Chicago.
Jak możliwe jest pogodzenie takich sprzeczności w jednej osobie? – Trumpowi zależy przede wszystkim na kontrowersji – tłumaczy dalej Heather, zwolenniczka Demokratów. – Nie jest istotne, ilu ludzi obrazi, jak bardzo niepoprawne politycznie sprawy wyciągnie, iloma wulgaryzmami się posłuży. Jego kultyści i tak szybko zapomną, a efekt „cytowania” zostanie osiągnięty. W ten sposób Trump gra na zdobycie głosów najbardziej radykalnych wyborców. Cena się nie liczy.
– Propaganda nie musi być spójna. Możemy ten proces śledzić na przykład na podstawie wiadomości publikowanych w reżimowej, rosyjskiej prasie na przestrzeni ostatnich kilku lat. Z jednych newsach Polska jest przedstawiana jako śmiertelny wróg, który chce dokonać rozbiorów Ukrainy, a w innych jako partner do tego typu zabiegów. Wszystko zależy od aktualnej potrzeby – tłumaczy prof. Jędrzej Morawiecki, współzałożyciel think-tanku PostPravda.Info. The Washington Post z kolei wyliczył, że w ciągu ostatnich 4 lat Donald Trump minął się z prawdą lub wprowadził w błąd 30 573 razy.
Dla wielu wyborców Trumpa nie jest przeszkodą, że z jednej strony założenia Projektu 2025 są prezentowane przez Trumpa podczas wyborczych happeningów oraz to, że sam kandydat pytany o swoje koneksje z The Heritage Foundation stanowczo im zaprzecza. „Nic na ten temat nie wiem. To nie jest mój program. Niektóre jego zapisy są dla mnie wręcz żałosne” – twierdzi w wypowiedziach. Jednocześnie wiadomym jest, że w stworzenie Projektu 2025 było zaangażowanych wielu ludzi związanych z poprzednią trumpowską administracją. Otwarte jednak wspieranie jakiejkolwiek opcji politycznej byłoby końcem konserwatywnej Fundacji, bo takiego zaangażowania zabrania amerykańskie prawodawstwo.
Można niemniej domniemywać, że radykalne pomysły związane np. z masowymi deportacjami mogłyby dojść do skutku. Wielu bowiem polityków związanych w Donaldem Trumpem pytanych o kontrowersje związane np. z dzieleniem rodzin, porzuceniem dzieci, jeśli jedno z rodziców jest obywatelem USA, a drugie nie, odpowiada, że nic nie stoi na przeszkodzie „by deportować całą rodzinę”. To jednak nadal nie są słowa samego Trumpa.
W podobny sposób Donald Trump wypiera się np. związków z Rosją, czy z powiązanymi z Kremlem oligarchami. Jednym z nich jest Lew Parnas. Ten sowiecki biznesmen z amerykańskim paszportem, urodzony w 1972 roku w Odessie, w marcu 2024 roku zeznawał przed Kongresem Stanów Zjednoczonych, twierdząc, że został zaangażowany przez Donalda Trumpa w 2020 roku do przeprowadzenia kampanii dezinformacyjnej wobec kontrkandydata Joe Bidena. Według słów Parnasa Trump chciał skompromitować Bidena, propagując kłamstwa na temat rzekomego zaangażowania jego syna Huntera w działania korupcyjne na Ukrainie. Wersja ta została wielokrotnie obalona, a sam Donald Trump wyparł się jakiejkolwiek znajomości z Parnasem, choć ten jako dowody przedstawił zdjęcia i nagrane, prywatne rozmowy z poprzednim prezydentem USA, które zostały ujawnione m.in. w niedawno opublikowanym filmie dokumentalnym pt. „From Russia with Lev”.
Parnas przed Kongresem USA powiedział: „Naród amerykański został okłamany przez Donalda Trumpa, Rudy’ego Giulianiego i różne grupy osób na stanowiskach rządowych i medialnych. Stworzyli fałszerstwa, aby służyć własnym interesom, wiedząc, że podważy to siłę naszego narodu. Kongresmen Pete Sessions , ówczesny kongresmen Devin Nunes, senator Ron Johnson i wielu innych zrozumiało, że forsują fałszywą narrację. To samo dotyczy Johna Solomona, Seana Hannity’ego i personelu medialnego, szczególnie Fox News, którzy wykorzystali tę narrację, aby manipulować opinią publiczną przed wyborami w 2020 roku. Niestety, nadal to robią, gdy zbliżają się wybory w 2024 roku. Jedyne informacje, jakie kiedykolwiek przekazano na temat Bidenów i Ukrainy, pochodziły z jednego i tylko jednego źródła: z Rosji i od rosyjskich agentów” – twierdzi Parnas.
Parnas w 2021 roku został skazany przez amerykański Sąd Federalny i uznany winnym sześciu zarzutów związanych z nielegalnym finansowaniem kampanii wyborczej Donalda Trumpa w 2020 roku. Sowiecki oligarcha i biznesmen powiązany przez wiele lat z Rosją twierdzi, że „Trump doskonale o wszystkim wiedział”.
Sondaże? Do kosza.
Jak wynika z różnych badań opinii publicznej, przeprowadzanych w USA, szanse obojga kandydatów są niezwykle wyrównane. Amerykańskie media, wyraźnie opowiadające się po jednej lub drugiej stronie sporu, nie ułatwiają rozeznania w sytuacji. We wspomnianym już MSNBC News niewielką różnicą głosów, ale jednak, wybory wygrywa Kamala Harris. W konserwatywnym Fox News, czy na X-owym wallu Elona Muska (popierającego Trumpa), znaleźć możemy dane, jakie pokazują, że nawet 70% Amerykanów odda swój głos na kandydata Republikanów. Los tych wyborów odwrócić mogą kobiety, dlatego w trwającej kampanii Demokraci tak mocno postawili na światopoglądowe kwestie i te związane z decydowaniem o własnym ciele.
Większość sondaży wskazuje, że ponad 60% kobiet w USA odda głos na Kamalę Harris, nie dlatego, że w 100% popierają jej program, ale ze względu na strach, jaki budzi w nich niemal całkowity zakaz aborcji we wszystkich stanach oraz jej penalizacja.
O wyniku głosowania zdecydować może bardzo niewielu wyborców, zwłaszcza w tzw. swing states. Na około 250 milionów obywateli uprawnionych do wzięcia udziału w wyborach, być może kilkadziesiąt tysięcy przeważy szalę zwycięstwa na jedną bądź na drugą stronę. W wielu regionach sytuacja jest zgoła jasna, bo od lat niektóre stany głosują zawsze za Demokratami, a inne zawsze na Republikanów. Kluczem do zwycięstwa są więc te, które są niezdecydowane i poparcie polityczne przechyla się raz tu, raz tam.
Podczas tych wyborów takich „swing states” jest siedem: Arizona, Georgia, Michigan, Newada, Karolina Północna, Pensylwania oraz Wisconsin. Walka o głosy Pensylwanii jest zacięta do ostatnich chwil, bo to stan, który będzie miał aż 19 reprezentantów, którzy wybiorą w imieniu obywateli nowego prezydenta USA. Amerykanie na głowę państwa nie głosują bowiem bezpośrednio, a wybierają przedstawicieli. Zwycięstwo danej frakcji oznacza uzyskanie wszystkich głosów reprezentantów przez danego kandydata.
Dlatego właśnie część wyników da się przewidzieć już teraz, bo konserwatywne stany takie jak np. Północna oraz Południowa Dakota, Utah, Montana czy Alabama – jest niemal pewne, że – oddadzą laur zwycięstwa Trumpowi, a takie stany jak Kalifornia, czy Nowy Meksyk, gdzie mieszka wielu Latynosów, najpewniej zagłosują za Kamalą Harris. Różnice według sondaży są jednak na tyle niewielkie, że trudno cokolwiek przewidywać.
Wojna domowa, trzecia wojna, wojna światów
Niepewność i lęk to dwa, bardzo silne uczucia, które towarzyszyć będą Amerykanom w tych wyborach. Wśród obywateli obudziły się dawne demony wojny secesyjnej, krwawej wojny domowej, która trawiła Stany Zjednoczone w drugiej połowie XIX stulecia i też w dużej mierze była konfliktem światopoglądowym. Sprzeciwiający się niewolnictwu Unici z Północy walczyli kilka lat z konserwatywnymi, sprzyjającymi niewolnictwu Konfederatami z Południa. Dziś wiele osób obawia się ciszy przed burzą. Nie tyle samego głosowania, co tego, co może wydarzyć się już po nim.
Wojnę domową, zamieszki, czy powstanie wymienia się w jednym szeregu z 6 stycznia 2021 roku, czyli datą „Ataku na Kapitol Stanów Zjednoczonych”. Do agresywnych protestów, podczas których zwolennicy Trumpa wtargnęli do niektórych pomieszczeń Kapitolu, doszło ze względu na ich sprzeciw wobec wyników głosowania, w którym Republikanin przegrał z Joe Bidenem w 2020 roku.
Stąd między innymi obawy o narrację podejmowaną choćby przez Elona Muska. – Zamieszczanie tego typu sondaży, wskazujących na miażdżącą niemalże przewagę Trumpa w wyborach, to de facto przygotowanie sobie podkładki pod kwestionowanie tych wyników, co dla demokracji jest zabójcze. Właśnie na tym polega nasz system: na pokojowym przekazywaniu władzy, nawet jeśli nie zgadzamy się z następcami. W moim odczuciu zwolennicy Trumpa mogą znowu nie zaakceptować porażki i może dojść do jakichś zamieszek. Tym bardziej, że już widzieliśmy przedsmak tego i mowę nienawiści wobec Harris. Przed jedną z konwencji, urządzono performance, na którym kandydatka Demokratów była przywiązana za szyję do ciągnącego ją samochodu i ubrana w pomarańczowe, więzienne ubranie. To przekroczenie granicy – uważa Heather.
Prokurator stanu Arizona, gdzie kilka dni temu przemawiał Donald Trump, wszczął postępowanie wyjaśniające, czy aby kandydat Republikanów na 47. Prezydenta USA nie złamał stanowego prawa. Zdaniem krytyków Trumpa stało się to podczas wiecu, kiedy Trump zwrócił się do wspierającej Kamalę Harris, Republikańskiej polityczki Liz Cheney. W związku z tym, że ta publicznie poparła jego kontrkandydatkę, Trump zaproponował, by postawić ją pod ścianą i otworzyć do niej ogień z karabinów maszynowych. Zgodnie z prawem stanowym Arizony tego typu słowa mogą być uznane za groźby karalne.
– Do tego dochodzą głosy o użyciu siły militarnej wobec obywateli USA, których Trump nazywa wrogami wewnętrznymi. To też nie do pomyślenia, bo po pierwsze armia ma za zadanie chronić mieszkańców USA, a nie wyrzucać ich z kraju, tak jak proponuje Trump, a po drugie armia USA jest niezależna. Nie dowodzi nią prezydent, a Trump często nazywa ją „swoją”. Generałów, którzy się z nim nie zgadzają nazywa z kolei „głupcami”. Ten brak szacunku musi budzić sprzeciw – mówi z kolei James, były amerykański żołnierz, a obecnie lekarz w jednym ze szpitali w Nowym Jorku.
– Niedaleko mojego domu, w lesie, słyszę ostatnio sporo strzałów. To karabiny, nie zwykła broń myśliwska. Martwi mnie to, tym bardziej, że nie ma teraz sezonu na polowania – opowiada Camille, mieszkanka Maryland, stanu, w którym Harris ma na ten moment aż 28% przewagi nad Trumpem. – Obawiam się, że to paramilitarne bojówki. Boję się, że szykują się do jakichś ataków – mówi Camille. Jej stan graniczy z Wirginią i znajduje się około 2 godziny drogi samochodem od Dystryktu Columbia, w którym położona jest stolica Stanów Zjednoczonych, Waszyngton.
W sklepach z militariami spore kolejki. Broń kupują kobiety, starsi obywatele USA oraz regularni Amerykanie. Niektórzy zaopatrując się w amunicję, wodę czy jedzenie na zapas, obawiając się urzeczywistnienia scenariusza wojennego filmu science-fiction z 2024 roku, pod tytułem „Wojna domowa”.